red-kor

Bluzgaj zdrowo! Część 1: cel, ból i emocje*

Przekleństwa były, są i pewnie jeszcze przez jakiś czas będą tabu. Jeśli już w ogóle rozmawia się o wulgaryzmach, bluzganiu, przeklinaniu, niestosownym słownictwie, to tylko z wyraźnym podkreśleniem, że zdajemy sobie sprawę, że wchodzimy na teren, po którym nie powinniśmy stąpać, a jeśli już przekroczyliśmy granicę, to musimy ostrożnie stawiać kroki. Niestety im dłużej myślę o wulgaryzmach, tym bardziej mnie intrygują, a im mocniej się na nich skupiam i wchodzę w tę materię głębiej, tym bardziej jestem przekonana, że gdybym została na uczelni, to właśnie ich tyczyłby się mój doktorat. W końcu jak napisała autorka książki, nad którą chciałabym się tu pochylić, „[f]ascynująca wiedza na ten temat wciąż kryje się głównie w czasopismach i podręcznikach, a to trochę kurwa wstyd” (s. 9). W innym miejscu Emma Byrne zwraca również uwagę, że „wiele badań poświęconych przeklinaniu wciąż zaczyna się od przeprosin” (s. 41), tak że ja przepraszać nie będę!

Byrne też nie przeprasza. I przeklina. I to dużo. Jawne bluzganie w tekście nie następuje jednak na zasadzie afiszu („Bo kto mi zabroni?!”), tylko ma na celu normalizowanie przeklinania, wyciąganie go ze strefy tabu. I żeby nie było, autorka nikogo nie namawia do stosowania wulgaryzmów. Raczej broni osób przeklinających przed wykluczeniem społecznym. Jej książka może być dzięki temu doskonałym źródłem argumentów dla ludzi zmęczonych tłumaczeniem się, dlaczego używają takiego języka. Wspominałam już przecież o moim ulubionym komentarzu: „Taka ładna, a tak brzydko mówi”…

bluzgaj zdrowo - gniew, emocje / bluzgaj na szefa

Chcąc niejako odkleić łatkę zła przyklejaną wulgaryzmom, Byrne przedstawia całą masę sytuacji z różnych miejsc i środowisk: z baru, uczelni, sali sądowej, salonów politycznych czy prężnie rozwijającej się firmy informatycznej. Całość to połączenie zbieranych przez lata anegdot z konkretnymi wynikami badań naukowych (niekoniecznie prowadzonych przez autorkę). W dodatku Bluzgaj zdrowo. O pożytkach z przeklinania podzieliła na części, dzięki czemu można czytać tę książkę zarówno od deski do deski, jak i wybiórczo, jeśli tylko pewien aspekt związany z przeklinaniem nas interesuje. I tak mamy tutaj: 1. podejście medyczne, które można poszatkować na mniejsze składowe (chociażby podejście bioneurologiczne, powiązanie przekleństw z agresją wrodzoną oraz innymi schorzeniami, takimi jak zespół Tourette’a czy autyzm); 2. korelacja stylu bycia z przeklinaniem, czyli społeczne przyzwolenie na przeklinanie; 3. korzenie przekleństw, czyli przeklinanie u naczelnych; 4. przekleństwa a płeć; 5. bluzgi w różnych językach. Oczywiście jest to tylko luźne podsumowanie zawartości książki, jako że po przeczytaniu zdążyłam ją już pożyczyć i w momencie pisania recenzji korzystam jedynie ze swoich notatek. Ale cóż, dobrymi rzeczami trzeba się dzielić!

Bluzgaj, by dać upust emocjom i złagodzić ból!

Stwierdzenie, że przeklinanie ma nam pozwolić na danie upustu emocjom, można uznać za truizm. Mimo tego „[n]ie uczy się ich [wulgaryzmów – M.M.] w szkole, bo ponoć zawsze istnieje jakaś niewulgarna alternatywa. Hmm… Czy ktoś poważnie wierzy, że »Nie podoba mi się to!« i »Co za gówno!« to naprawdę synonimy?” (s. 232). W ramach wyjaśnień niektórzy podnoszą, że taki język sprzyja agresywnym zachowaniom. I tu Byrne ma kontrargument – co prawda „[p]rzeklinanie przyspiesza […] tętno i skłania do myślenia o przemocy, ale paradoksalnie obniża szansę na to, że kogoś fizycznie zaatakujemy” (s. 10).

No dobra… jeśli jakimś cudem oba argumenty trafią do naszego rozmówcy, zostanie nam zarzucone, że jesteśmy niewychowani. W tym wypadku z kolei należałoby sięgnąć po argumenty kulturowe, o których więcej powiem w dalszej części tekstu. Tu jedynie nadmienię, że faktycznie „styl naszego przeklinania jest uzależniony od tego, jak nas wychowano” (s. 215), aczkolwiek nie chodzi tu o to, czy rodzice nauczyli nas mówić „przepraszam” i „dziękuję” oraz ustępować starszym miejsca w tramwaju, lecz o to, że „na nasze przekleństwa nie wpływa wyłącznie język, w jakim mówimy, ani kraj, w którym się znajdujemy. Uczymy się przeklinania charakterystycznego dla naszej grupy społecznej i tożsamości. Jeśli w ogóle otrzymujemy jakieś oficjalne informacje w kwestii przekleństw, sprowadzają się one zwykle do tego, że nie powinniśmy ich używać, bo są obraźliwe. Musimy się ich nauczyć z kontekstów kulturowych” (s. 236).

emocje a wulgaryzmy / bluzgaj by dać upust emocjom

Przechodząc do sedna, wystarczy wskazać na zalety takiego zachowania – „bluzgi pomagają nam w walce z bólem i frustracją, wzmacniają więzi społeczne w grupie i są dobrym sygnałem, że zaraz możemy wybuchnąć, więc jakoś zapobiegają przemocy” (s. 149). Należy jednak wyraźnie podkreślić, że mówiąc o bólu, nie mamy (ani ja, ani Byrne) na myśli poczucia bezsilności czy odrzucenia – chodzi o fizyczny ból, który poczujemy, gdy małym palcem odnajdziemy w nocy niefortunnie ustawioną komodę. Badania, na które powołuje się Byrne, wykazały bowiem, że „dzięki wpływowi wywieranemu na nasze emocje przekleństwa stanowią doskonały materiał na środek przeciwbólowy. […] przeklinanie wpływa na te uczucia, które pomagają nam wytrzymać ból, czyli najprawdopodobniej na agresję i strach” (s. 64), a „im wulgarniejsze słowo, tym skuteczniejsze jego działanie przeciwbólowe” (s. 75). W związku z tym zalecane jest wręcz „zarządzanie stresem tak jak bólem – czyli za pomocą soczystej wiązanki” (s. 9).

Połączyła ich ordynarna „kurwa”

Inną sytuacją, w której przydają się przekleństwa, jest budowanie relacji. I chodzi tu zarówno o przyjaźnie, jak i stosunki zawodowe (zwłaszcza jeśli pracujemy w zespole). Tu po raz kolejny Byrne odnosi się do całej masy badań, które z łatwością wplata w przyjemną i lekką w odbiorze narrację. W każdej części (a więc również w tej dotyczącej zacieśniania więzów międzyludzkich) przytaczane są wyniki oraz przebieg eksperymentów związanych z daną problematyką – co ciekawe, eksperymentów bardzo często przeprowadzanych na studentach (oczywiście z podziałem na grupy wiekowe, płeć czy przynależność etniczną).

Warto w tym miejscu podkreślić, że autorka podchodzi też do niektórych kwestii z przymrużeniem oka, starając się zmienić atmosferę towarzyszącą mówieniu o przekleństwach z konspiracyjnego szeptu na głośną, zrozumiałą komunikację. I tak omawiając szkolenia prowadzone przez niejakiego Jamesa U. O’Connora – nietolerującego wulgaryzmów w żadnej formie i uważającego, że powinny one być wręcz zabronione w kontaktach służbowych (niezależnie od tego jak bliskich czy wręcz poufałych) – stara się przekształcać swój język na taki, który szanowny pan O’Connor by zaakceptował. Oczywiście daje to komiczny efekt.

przeklinanie a zacieśnianie więzi / bluzgaj zdrowo, recenzja

O tym, że „[d]roczenie się może być absurdalne i budujące więzi albo kąśliwe i podszyte wieloma znaczeniami” (s. 138), dowiadujemy się już w dzieciństwie. W końcu każda dziewczynka pewnie słyszała od mamy, że chłopcy ciągną ją za warkocze, bo ją lubią. Niejedna z nas również próbowała dostać się do męskiej paczki poprzez pokazywanie, że „wcale nie jest babą” i „wcale nie lubi różowego”. Badania przywoływane przez Byrne pokazują, że proces ten idzie jeszcze dalej i nie kończy się, gdy przestajemy próbować za wszelką cenę dostać się do innej grupy społecznej, tylko znajdujemy taką, która nas akceptuje. Naukowcy dowodzą, że nie tylko „przekleństwa są pozytywnie wiązane ze szczerością” (s. 141), ale też „znacznie rzadziej używamy »ja«, gdy próbujemy kogoś oszukać. W takiej sytuacji sięgamy również po prostsze słowa, ponieważ kłamstwo wymaga wzmożonego wysiłku umysłowego. […] Okazuje się, że im częściej sięgamy po wulgaryzmy, tym rzadziej staramy się maskować swoje intencje” (s. 142). Wszystko to prowadzi do sytuacji, w której dzięki poczuciu swobody w danej grupie zaczynamy bluzgać, żeby spuścić parę, nie bacząc, że słyszy nas kolega z IT siedzący w pokoju obok. Przy trzeciej czy piątej „kurwie” kumpel pyta, o co chodzi, po czym dorzuca swoje trzy grosze (wiadomo, w jakiej postaci). Po paru takich spotkaniach przerabiacie to w rytuał, zacieśniacie więzi i bluzgacie razem, po czym przekonujecie się na własnej skórze, że „zespół, który razem klnie, jest połączony silniejszymi więzami” (s. 119). I koło się toczy…

Przekleństwo przekleństwu nierówne, czyli różnice kulturowe

Mimo że kwestie odmiennego bluzgania w różnych językach zawarto w ostatnim z rozdziałów, bardzo dużo informacji tyczących się różnic kulturowych i językowych zostało powiedziane przez autorkę już wcześniej. Powoduje to, że w tym rozdziale mamy najwięcej odwołań do dotychczasowych ustaleń (łącznie z tymi, które właśnie Wam przedstawiłam). Bardzo mocno zostaje więc tu pokreślona kwestia emocjonalności przekleństw, a co za tym idzie związanego z nimi tabu. A to dlatego, że „[w] najmłodszych latach najmocniej zapamiętujemy powiązania między językiem a emocjami, dlatego też przekleństwa w ojczystym języku działają na nas silniej, nawet jeśli w nowej mowie bluzgamy z równą wprawą” (s. 213).

Gdy zaczynamy uczyć się języka obcego, z którym nie mamy aż tak emocjonalnego połączenia jak z naszym językiem ojczystym, mamy jednak do czynienia z innym mechanizmem, ponieważ „jeśli słowa mają na nas wpływać, musimy wpierw doświadczyć ich emocjonalnych konsekwencji” (s. 219). A więc jeśli nie mamy wspomnień związanych z konkretnymi frazami, nikt na nas nie nakrzyczał za używanie słowa wrzuconego do worka z napisem „tylko dla dorosłych”, trudniej nam będzie wyobrazić sobie konsekwencje wykorzystania danego wyrazu w rozmowie. Kluczowy jest tu zatem wiek, w którym uczymy się danego języka i słownictwa. „W dorosłości trudniej pojąć kulturowe i emocjonalne oddziaływanie przekleństw w nowo poznanym języku. Dzieje się tak dlatego, że w dzieciństwie uczymy się interpretować intonację, spojrzenia, mimikę oraz inne sygnały emocjonalne i błyskawicznie zapamiętujemy ten repertuar znaków na stałe” (s. 216). Oczywiście „[n]ie oznacza to, że jesteśmy niezdolni do nauczenia się nowego zestawu sygnałów emocjonalnych, nawet w późniejszym wieku, ale nie jest to tak instynktowny proces jak w przypadku nauki pierwszego języka” (s. 217). Z tego też względu mimo znajomości różnych języków „większość z nas trzyma się jednak przekleństw w ojczystym języku” (s. 229).

bluzgaj w obcych językach

Poruszony zostaje również problem tłumaczeń, zwłaszcza jeśli znamy dany język, ale niekoniecznie kulturę, z którą jest on związany. Słowa odnoszące się do tych samych przedmiotów czy zjawisk mają bowiem różne znaczenie w poszczególnych kulturach i to, co będzie obraźliwe dla nas, może być postrzegane jako całkowicie nieszkodliwe przez Japończyka czy Hiszpana. Musimy więc pamiętać, że „to, co w jednym języku budzi tylko rozbawienie, w innym może zostać uznane za śmiertelną obrazę. Dobranie odpowiedniego poziomu wulgarności to strasznie skomplikowana sprawa” (s. 133).

Na domiar złego „[j]ęzyki różnią się repertuarem przekleństw: to naturalna konsekwencja różnic kulturowych. Bergen [jeden z naukowców, na którego badania powołuje się Byrne – M.M.] sugeruje, że języki można przyporządkować do czterech klas, i nazywa to zasadą Jebanego Obsranego Świętego Czarnucha. Wskazuje ona na dominację przekleństw natury religijnej, seksualnej lub skatologicznej. Czwarta kategoria obejmuje przekleństwa rasowe […]. Oprócz tego mamy języki, w których tematy tabu obejmują nazwy zwierząt […]. Holendrzy natomiast mają bogaty repertuar wyzwisk związanych z chorobami” (s. 15). W dalszej części książki Byrne dodaje: „Włoskie przekleństwa odnoszą się w obsceniczny sposób do Boga, Marii i tym podobnych, co dla Niemca nie ma najmniejszego znaczenia. Tak samo dla Włochów obojętne są »zwierzęce« wyzwiska, jakimi obrzucają się Niemcy. […] Francuskojęzyczni Kanadyjczycy swoimi przekleństwami o wiele częściej łamią tabu religijne. W tej części kraju, której mieszkańcy posługują się tym językiem, obraźliwe są takie słowa jak hostie (hostia) i vierge (dziewica); gdy powiemy hostie de voisin, możemy obrazić kogoś w Quebeku, ale już w Lyonie, gdzie podobne emocje wyraża się za pomocą salaud de voisin (chujowa okolica), nasze słowa będą niezrozumiałe. Nawet w obrębie jednego kraju przekleństwa dzielą się według regionów, klas i grup społecznych” (s. 230–231). Tego typu przykładom w Bluzgaj zdrowo! nie ma końca: „Na przykład Rosjanie dysponują niemal nieskończonym zasobem przekleństw, nawiązujących zazwyczaj do prowadzenia się matki rozmówcy, a umożliwia im to złożona fleksja. W Japonii, w której […] tabu związane z wydalaniem właściwie nie istnieje (stąd emotikon przyjaznej kupy), nie ma odpowiedników takich słów jak »gówno« lub »szczyny«, ale wbrew powszechnym przekonaniom istnieje kilka innych wulgaryzmów” (s. 14).

Dzięki temu, że autorka z łatwością i wprawą łączy zagadnienia z przeróżnych dziedzin nauki, takich jak psychologia, lingwistyka, medycyna czy szeroko pojęta biologia, okraszając całość odniesieniami do popkultury i rozpoznawalnych nawet przez największych ignorantów dzieł (chociażby Star Treka – „wulkański dystans uczuciowy”, s. 49), nie razi lawirowanie między socjologią a językoznawstwem okraszone dużą dawką danych statystycznych. Czytelnik (przynajmniej w mojej osobie) docenia dzięki temu również interdyscyplinarne podsumowania pokroju stwierdzenia, że „[z]e względu na uczuciową moc bluzgów badanie ich oddziaływania na ludzi uczących się nowych języków to świetny sposób, by zrozumieć, jak i kiedy tworzą się zależności między emocjami i językiem” (s. 214).

języki obce a bluzgi / bluzgaj zdrowo

Fuck, Merde i Scheisse. Przeklinanie w językach obcych

Bardzo dużo miejsca w rozdziale dotyczącym języków obcych zostaje poświęcone problemom z tłumaczeniem Pulp Fiction na język hiszpański i wszechobecnemu (ale też wieloznacznemu) w filmie słowu „fuck”. Autorka bardzo mocno podkreśla zatem, że „nie da się bezpośrednio przełożyć przekleństw z jednego języka na drugi, ponieważ ich siłę determinuje kontekst kulturowy” (s. 230).

Można to uznać niejako za ironię losu, ponieważ dużym minusem Bluzgaj zdrowo! jest w moim odczuciu niepodawanie w polskim przekładzie przykładów z języka angielskiego, które wyselekcjonowała z rozmaitych badań autorka, a jedynie zastępowanie ich polskimi odpowiednikami. Można przez to niestety odnieść wrażenie, że nie oddają one sensu tego, co Byrne miała na myśli. Do takich sytuacji niejako przyzwyczaiły nas już bezsensowne przekłady w napisach do filmów (chwała więc, że w większości wypadków możemy po prostu zostać przy oryginalnej wersji językowej, jeśli nasza znajomość danego języka na to pozwala). Zwróćmy jednak uwagę na to, że w książce można po prostu zrobić przypis do języka angielskiego, żeby nie tracić powiązania tematycznego i nie wrzucać podobnie brzmiącego słowa, które ni przypiął, ni wypiął nie pasuje do kontekstu. Opisując jeden z eksperymentów, Byrne pisze: „Badanie to przypomina samotną grę w wiesielca – ochotnicy muszą uzupełnić brakujące litery w takich słowach jak »…ybuch« lub »…alka«. Kto widzi tutaj »wybuch« i »walkę«? Taka osoba najprawdopodobniej jest bardziej agresywna od tej, która zobaczyła »cybuch« i »lalkę«” (s. 70). Na pierwszy rzut oka widać powiązanie znaczeniowe między „walką” a „wybuchem”, którego nie dostrzeżemy już w przypadku drugiej pary wyrazów. Poza tym zastanówcie się… kto z Was ostatnio słyszał bądź użył w rozmowie słowa „cybuch”?

To niestety bardziej uwaga do osób zajmujących się przekładem publikacji, a nie do autorki. Mimo wszystko wpływa to na odbiór i lekko zniechęca. Co ciekawe, taka praktyka stosowana jest przez większość rozdziałów, a następnie zarzucona w ostatniej części książki, w której mowa jest stricte o różnicach językowych. Tu już wydawca stwierdził, że jednak zostawi angielskie przykłady. I dobrze! Wystarczy rzucić okiem na badania Eurostatu, z których wynika, że angielski jest najbardziej rozpowszechnionym językiem w Unii Europejskiej.

Może pozostanie przy polskim słownictwie da się tłumaczyć tym, że „część z naszej osobowości kształtuje się w konkretnym języku, dopóki go nie zmienimy” (s. 222), a może po prostu „mowa ojczysta kojarzy się z większą swobodą, spontanicznością i siłą ekspresji. Przeklina się w niej, ponieważ odpowiednie słowa szybciej przychodzą jej do głowy” (s. 218). Tak czy inaczej, minus pięć punktów dla osób odpowiedzialnych za polskie wydanie książki!

 

* Niniejszy tekst stanowi recenzję książki Emmy Byrne, Bluzgaj zdrowo. O pożytkach z przeklinania, przeł. Marcin Wróbel, Warszawa 2018.